Od kiedy mój LinkedIn hula i przyciąga odbiorców, a w kalendarzu szkoleniowym i coachingowym brakuje dat, nie ma dnia, kiedy ktoś znajomy nie pyta o darmową poradę. Są też tacy, którym wydaje się, że nic nie sprawi mi większej frajdy niż pisanie za nich postów. I od razu komentowanie ich, żeby algorytm trochę ich porozpieszczał. Z osobami, od których sama mogę się czegoś dowiedzieć, chętnie się spotykam. Pozostałych unikam jak ognia, bo zabierają mi energię i czas, które mogłabym poświęcić na coś, co posunie mój biznes do przodu.
Kiedy na imprezie czy tzw. spotkaniu po godzinach temat schodzi na zmiany w pracy, dogadywanie się z szefem, gaszenie pożarów, nieśmiertelne pytania muszą w końcu paść: jak wzmocnić moją markę osobistą w pracy, jak pisać posty na FB, żeby były takie fajne jak Twoje, jak prowadzić LinkedIn, żeby mieć z tego i frajdę, i kasę. Kiedy nie odpowiadam zasłaniając się niekompetencją i zmęczeniem, albo mówię ogólnikami, znajomi strzelają focha. Co ciekawe, najbardziej obrażają się ci, którzy podglądają mnie na Linkedin i Facebooku i nigdy w życiu nie polecili dalej postów o mojej pracy.
Wiedza z komunikacji i relacji międzyludzkich, jak każda inna, to lata przekładania teorii na praktykę, tysiące godzin obserwowania i wyciągania wniosków, miesiące przekonywania odbiorców i klientów do towarów, usług, wizerunku. Ta wiedza to realne pieniądze, które sami wkładamy w nasze wykształcenie, szkolenia, lektury, podróże, spotkania. Praca w komunikacji to ciągłe inwestowanie w siebie, to dbałość o bycie ciekawym dla innych, to inwestowanie w budowanie swojego poczucia wartości, bo bez tego ani rusz Dopiero po latach, kiedy jesteśmy w tej komunikacji naprawdę dobrzy i nazbieraliśmy odpowiednią liczbę doświadczeń, przekłada się to na dobry standard życia.
Od kiedy pracuję na własny rachunek, co chwilę ktoś znajomy oczekuje, że doradzę mu za darmo, bo to przecież tylko chwila. Albo chociaż dam mu duży rabat. Taki „po znajomości”. Zawsze, kiedy pada taka oferta upewniam się, dlaczego „po znajomości” ktoś mi nie chce więcej zapłacić? Bo przecież skoro mnie ceni zawodowo i lubi prywatnie, powinno mu zależeć na rozwoju mojego biznesu. A przy okazji uzyska pomoc dla swoich spraw zawodowych.
Przez wiele lat pomagałam za darmo, czasem nadal to robię. Bo pomagać trzeba. Bo bezinteresowność jest wpisana w naszą kulturę. Każda z osób, której pomogłam poszła dalej i wygrała. To dla trenera wielka satysfakcja. Z żadną z nich nie mam już jednak kontaktu. Ten mechanizm opisał kiedyś niemiecki psychoterapeuta, przez niektórych uważany za szarlatana, Bert Hellinger. Miał rację – jeśli damy komuś za dużo (czasu, rzeczy fizycznych, naszej uwagi) i ten ktoś nie może nam tego oddać (w dowolnej postaci), wtedy relacja dobiega końca. To naturalna kolej rzeczy i trzeba to zaakceptować.
Po latach zauważyłam też, że żadna z osób, której pomogłam, nie przyczyniła się do rozwoju mojego biznesu. Mimo osiągnięcia korzyści z mojej pracy i rad – nie polecała mnie dalej. Wzięła ode mnie tyle, ile w danym momencie potrzebowała i rozwiązała lepiej lub gorzej swój problem, nierzadko nawet nie dziękując. Nie był to czas stracony, bo dzięki temu zdobyłam kolejne doświadczenia, które wykorzystuję teraz w codziennej pracy trenera. Ale z tego typu „pomagania” i „doradzania” wyżyć się nie da.
Znam ludzi, którzy potrafią żyć z powietrza. Wystarcza im marna pensja, czasem rekompensowana prestiżem marki, dla której pracują. Czasem rekompensowana tylko fajnymi ludźmi dookoła. To oni najczęściej proszą o rady. I to oni najmniej je wykorzystują. Jestem w stanie przeboleć, że ktoś stracił mój czas. Nie jestem, że zignorował rekomendację, która posunęłaby jego życie do przodu. Próżność? Niekoniecznie. Lata doświadczenia, za które chcą płacą moi klienci.
To, że jednym ludziom coś się udaje, a innym nie, to nie kwestia przypadku. To wypadkowa podejścia do życia i celów, które przed sobą stawiamy. Jeśli naszym celem jest bezinteresowne pomaganie innym – spełniajmy się w robocie charytatywnej i nie stawiajmy za cel zarabiania. Jeśli fajne życie i utrzymanie za nie rodziny – ceńmy swoją pracę na tyle, na ile obiektywnie jest warta. Obojętnie, czy pracujemy w PR, HR, znamy się na finansach, leczeniu zębów, zwierzętach czy podatkach.
Sprawia mi frajdę, kiedy inni dzięki mnie mogą zarobić. Zwłaszcza kiedy widzę ile czasu i pracy wkładają we własny rozwój, niezależnie od dziedziny. Świetnie pokazuje to anegdota o amerykańskim konkursie na największą dynię. Odbywa się on od lat i co roku wygrywa go ten sam facet. Jak to możliwe, że ciągle odnosi sukces? Po konkursie rozcina zwycięską dynię, wyciąga z niej nasiona i rozdaje je sąsiadom, aby je posadzili na swoich działkach. Po co to robi? Bo przecież nie z miłości do sąsiadów, którzy jakby nie patrzeć będą przecież jego konkurencją w kolejnym konkursie. Aby dać najlepszy materiał pszczołom. Dzięki temu, że wszyscy sąsiedzi wokół sadzą wysokojakościowe dynie, zwycięzca konkursu kontroluje materiał genetyczny, jaki przynoszą pszczoły podczas zapylenia. Jego konkurenci, którzy tak nie robią, otrzymują od pszczół materiał ze słabych dyń swoich sąsiadów. I w tym tkwi przewaga konkurencyjna, która zapewnia jego coroczne zwycięstwa.
Marzę sobie, że kiedyś i w Polce ludzie zorientują się, że z mądrego dawania, brania i rozliczania się – nawet w barterze – jest więcej korzyści, niż z bezinteresownej zawiści. Marzę, żeby jak najwięcej pszczół zapylało jak najwięcej zwycięskich dyń i jak najwięcej tych, którzy znaleźli się na podium dzieliło się tym, jak to zrobiło. Póki co pozostaje nam dobrze dobierać sąsiadów i mieć gdzieś z tyłu głowy, że „po znajomości” zawsze wychodzi drożej.